noc nad mózgiem

w mózgu nie ma dowolności
pełen kolektywizm

tutaj błąd jest chorobą
z której się nie wychodzi

biegnę

biegnę coraz dalej
ciemno już

drzewa zmieniły się w gnomy
a droga w labirynt

jest w tym coś magicznego
co nie pozwala mi wracać

i biegnę na oślep
powoli stając się echem

niesionym jak pieśń
między drzewami

Epilog

Drzewa chowają się w ziemię, coraz bardziej niepewne.  Siedzi na ławce. Ona jest obok.
Obca bardziej od drzew, które wczoraj  dawały schronienie a teraz bledną powoli.
Nie ma nic, nie istnieje ona, ławka ani park w wymiarze dotykalnym. Ich materialna postać rozpłynęła się, przeniknęła do najgłębszych warstw podświadomości. Widzi tylko samotność, która nie jest ciszą, aleję udeptaną pytaniami, jakieś ślepe zaułki.
Chwyta ją za rękę, chwilę trzyma nieruchomo, po czym kładzie z powrotem, na spróchniałej ławce. Przypomina sobie noc, antyczny stół, ją i myśli, których nie pozwoliła mu poznać.
Zamyka oczy. Wtapia się w życie sklejone ze strzępów pamięci.
Ona patrzy przed siebie, karmi gołębie. Z niezmiennym pustym uśmiechem, który być może nie ma nic wspólnego z nimi, jest tylko samoistnym następstwem życia.
Wiatr rozpyla samotność. Wdziera się między nich. Plącze pamięć z badylami drzew, ziemią, próchnem ławki. Skręca wszystko w kolejną, ulotną jednostkę codzienności.

znowu równam się constans

tkwię w miejscu
wśród starych murów
wszystkie kroki oddałam
ciemnym ulicom
rzędy okien są jak pociąg donikąd

chcę prostoty
wiary w magię gwiazd
świata który istniał
zanim bogowie ze świątyń
wyszli na targ

kalectwo jaźni

krążymy wokół osi pytań
przez tysiące lat
jeden krąg

śmierci nad głową
i noc
wyryta w twarzach jak blizna

biel przetrwała w obłokach
wierna i odnawialna
matka jezior które rozcięły ziemię

nie odnajdziemy domu

amen

zgubiłam klucz
nie ma już drzwi
świat zamknięty na amen

jestem jak jedwabnik
żyję w kokonie przędę nić
tylko to mnie obchodzi